Wojciech Jagielski
Był świadkiem najważniejszych wydarzeń politycznych na świecie. Kocha Afrykę, mieszkał w krajach Zakaukazia, a na wakacje jeździ do Indii. Jest mistrzem reportaży, których napisał kilkaset. Autor nagradzanych książek. Naszym czytelnikom zdradza, jak patrzeć, żeby widzieć. I pisać, by być czytanym.
Julia Lachowicz: Nora, Samuel i Jackson na potrzeby tej opowieści stworzeni zostali z kilku rzeczywistych postaci. Tak zaczyna Pan swoją ostatnią książkę Nocni wędrowcy, która rozgrywa się w Ugandzie. Reportażysta może zmyślać?
Wojciech Jagielski: Zdecydowanie nie. W tym przypadku jednak miałem kłopot. Rozmawiałem z kilkunastoma dziećmi-wojownikami, ale żadne z nich jako oddzielna postać nie pociągnęłoby całej opowieści. Widocznie moi koledzy po fachu mają więcej szczęścia do zdobywania wyrazistych bohaterów.
J.L.: A opisanie wszystkich postaci?
W.J.: Nie wchodziło w grę, bo książka stałaby się nieczytelna. Nie umiałem sobie z tym poradzić, stąd pomysł na Samuela.
J.L.: Który nie istniał.
W.J.: Istniał, tylko w kilku osobach. Jestem przekonany, że dzięki temu zabiegowi lepiej mogłem oddać tamtejszą rzeczywistość.
J.L.: Nie kusiło Pana, żeby ten fakt ukryć przed czytelnikami?
W.J.: Mógłbym iść w zaparte i utrzymywać, że ich spotkałem. Ale byłoby to nieuczciwe. I ryzykowne – prędzej czy później ktoś by mnie na tym kłamstwie złapał.
J.L.: Jak Kapuścińskiego.
W.J.: A przecież w jego czasach było dużo łatwiej. Bohaterowie zwykle nie mieli możliwości przeczytania reportażu o sobie. Jak się napisało, że ktoś w Etiopii kradnie, to on najczęściej nigdy się o tym nie dowiedział. Tymczasem dziś książki są tłumaczone, jest internet i wyjątkowo łatwo wszystko zweryfikować. Ale to niejedyny powód, dla którego nie zmyślam. Ja po prostu staram się podchodzić z szacunkiem do ludzi, o których piszę, i do czytelników. Dlatego o swoim zabiegu ich lojalnie poinformowałem. A to, czy ludzie postawią moją książkę na półce z powieściami, czy literaturą faktu, to już ich sprawa.
J.L.: Czyli elementy fikcji są w reportażu dopuszczalne?
W.J.: Dla mnie jednak nie. Zmianę tożsamości lub miejsc usprawiedliwia tylko bezpieczeństwo bohaterów. Sam zrobiłem to kilka razy. Pisząc o Czeczenii, musiałem na przykład ukryć ludzi, którzy mi tam pomagali. Mogli mieć z tego powodu problemy, bo ja byłem tam nielegalnie i wiedziałem, że moje teksty są czytane przez rosyjską ambasadę. Jednak poza takimi przypadkami jakakolwiek konfabulacja jest niedopuszczalna.
J.L.: Nie wszyscy tak myślą.
W.J.: To prawda. Wielu reportażystów ma poczucie, że są arystokratami dziennikarstwa, w związku z tym mogą więcej. Uważają więc, że nie muszą zwracać uwagi na szczegóły, mają prawo zmyślać postaci i wypowiedzi. Ja się z tym nie zgadzam. Gdybyśmy na to dali przyzwolenie, musielibyśmy na to samo pozwolić dziennikarzom sportowym czy giełdowym. „Nieważne, jaki jest wynik meczu, napiszmy, że były świetne podania”. Albo: „Nie martwmy się notowaniami akcji, skupmy się na emocjach maklerów”. Zgroza!
J.L.: Hanna Krall przyznaje się jednak otwarcie do „zagęszczania wypowiedzi”.
W.J.: Bo nikt nie jest w stanie dosłownie przytaczać całych rozmów z bohaterami. Rolą dziennikarza jest wybrać jedno zdanie, które najlepiej zobrazuje cały przekaz. Ale włożenie wypowiedzi 15 osób w usta jednej to już nie zagęszczenie, lecz nadużycie. Każde kłamstwo zabija dziennikarstwo. Zresztą wiem z własnego doświadczenia, że rzeczywistość zawsze jest ciekawsza od fikcji. Trzeba ją tylko umieć zauważyć.
J.L.: Łatwo powiedzieć, trudno zrobić.
W.J.: Ale warto spróbować. Najpierw trzeba o danym miejscu jak najwięcej się dowiedzieć. Jak? Na przykład sporo o nim przeczytać. Nie tylko depesz i artykułów, ale też powieści. Kapuściński mawiał, że aby napisać jedną stronę, trzeba przeczytać sto. Niestety te proporcje zostały dziś zachwiane. W efekcie autorzy opisują sprawy, które już od dawna są powszechnie znane – że w Etiopii jeżdżą pod prąd, małpy kradną portfele, a policjant bierze łapówki. Tymczasem powinniśmy mieć świadomość, że nie jesteśmy Kolumbami i nie odkrywamy Ameryki! Przygotowując reportaż, trzeba jechać „na materiał” z konkretnym pomysłem. Gdy w księgarni widzę tytuły: Uganda w dwa tygodnie albo Wszystkie strony Grecji, nawet nie biorę ich do ręki.
J.L.: Bo są o wszystkim, czyli o niczym?
W.J.: No właśnie. Czasem warto z tekstem zaczekać, ułożyć sobie materiał w głowie. Gdy wróciłem z Jamajki, napisałem o niej tekst dopiero po dwóch latach. Chociaż pojechałem tam z dość dużą wiedzą na temat tego kraju, przez cały ten czas brakowało mi klucza. Zastanawiałem się, jak to opowiedzieć, szukałem bohatera. A może nim być dosłownie wszystko: miejsce, człowiek, zdarzenie.
J.L.: Niektórzy autorzy mają tendencję do tego, by bohaterem robić samego siebie.
W.J.: To dopuszczalne, choć bardzo ryzykowne. Bo jeżeli autor zdoła nas uwieść, to OK. Niestety zdarza się to rzadko. Pamiętajmy, że dziennikarstwo wyzwala pewien narcyzm, który trzeba poskromić. W przeciwnym razie zaczniemy opisywać własne banalne historie. Jak ta moja ulubiona, że gdy w Afryce wychodzi się z samolotu, od razu „uderza ogromna wilgoć, która okleja twarz jak wata”.
J.L.: No właśnie, ten nieszczęsny samolot. To właśnie w nim zaczyna się większość tekstów, które dostajemy od czytelników. Ludzie myślą, że powinni opowiedzieć wszystko od początku do końca.
W.J.: To bez dwóch zdań wyraz słabości tekstu. Opowieść chronologiczna jest dobra na spotkanie z kumplami przy piwie. W reportażu to nieakceptowalne. Dlatego na swój pobyt w Urugwaju czy Indiach lepiej spojrzeć z góry. Pomyśleć, co ważnego się tam wydarzyło, zastanowić się, czym dla mnie jest ten kraj. Zapachem, muzyką, tęsknotą? A może rozczarowaniem?
J.L.: Jak więc znaleźć to pierwsze zdanie?
W.J.: Strasznie trudne, ale dla mnie to podstawa. Bez niego nie przystępuję do pisania całości. Zwykle podpowiada mi je żona po przeczytaniu moich niezbornych prób. Często to pierwsze zdanie okazuje się bardzo proste, jak np. W Gulu kończy się dzień. Zapraszam w ten sposób czytelników do tego miasteczka, w którym spędzi ze mną resztę książki. Zasadę mam taką, że nigdy nie siadam do pisania tekstu, gdy nie wiem, o czym ma być. Muszę z grubsza mieć poukładane sceny, wiedzieć, jak swą opowieść skończę. Bo ostatnie zdanie też jest kluczowe. Dbam, by było podsumowaniem całości albo czymś wieloznacznym. Może być to anegdota albo czyjaś zasłyszana wypowiedź, która wydawała się banalna, a w odpowiednim kontekście ożywa. Dlatego wcześniej takie perełki zbieram. Za to jak ognia unikam kończenia znakiem zapytania czy trzema kropkami.
J.L.: Samo pisanie to u Pana długi proces?
W.J.: Jakieś 15 proc. czasu poświęconego na materiał. Trzy czwarte to czytanie, zbieranie materiału i jego porządkowanie. Robię to jeszcze przed wyjazdem, bo sama podróż to dla mnie jedynie 10 proc. energii tworzenia.
J.L.: Niestety w przypadku niektórych reportaży podróżniczych jest dokładnie na odwrót.
W.J.: No tak, dla wielu trzy czwarte to podróż, reszta to tylko dodatek. Wtedy jednak jest to wyprawa tylko w wymiarze geograficznym. Wiemy, dokąd jedziemy, ale nie do końca wiemy, po co. To się spotyka nawet u wielkich. Dla mnie np. Kapuściński piszący o Bliskim Wschodzie nie jest do końca przekonujący. Za to w przypadku Ameryki Południowej czy Afryki jest bezbłędny!
J.L.: Pan chcąc kiedyś zostać komentatorem boksu, zaczął go trenować.
W.J.: Chciałem zrozumieć, jak to jest się bić z osobą, do której nic się nie ma. I odróżnić pasję od sportu uprawianego dla pieniędzy.
J.L.: Udało się?
W.J.: Jestem przekonany, że tak. Teraz gdy widzę na ringu Gołotę, jestem pewien, że on tego sportu nienawidzi. Gdyby zarabiał tyle samo za noszenie azbestu, bez problemu zmieniłby profesję. Dlatego też często pokonują go zawodnicy od niego słabsi. Podobnie jest w reportażu – łatwo wyczuć, czy podróżowanie to dla autora pasja, czy jedynie zabijanie czasu i nudy. I czy jego wyjazd miał w ogóle sens.
J.L.: To znaczy?
W.J.: Dla mnie podróż to zawsze wyprawa po coś albo ucieczka od czegoś. Trzeciej drogi nie ma. O ucieczce trudno pisać, do tego trzeba kunsztu literackiego, ale o poszukiwaniu jak najbardziej. Dla mnie wyjazd bez celu nie jest podróżą.
J.L.: Nawet jeżeli jedziemy na koniec świata?
W.J.: Zwłaszcza wtedy. Jeśli nie mamy w sobie woli wtopienia się w inną kulturę, to lepiej zostańmy w domu. Uświadomiłem to sobie kiedyś w Uzbekistanie, gdzie dalekopisem musiałem nadać jakąś relację. Pobiegłem na pocztę w Karszy, a tam na ścianie wisiała ogromna mapa świata. W centrum nie był jednak Nowy Jork ani Paryż, lecz właśnie Karszy – zaznaczone czerwoną lampką. Genialna scena, wiele mnie nauczyła.
J.L.: Ale pokusa, by w Uzbekistanie szukać Paryża lub choćby Mokotowa, często się pojawia. Można ją jakoś zwalczyć?
W.J.: Nie tylko można, ale i trzeba. Bo świat oglądany przez pryzmat własnego domu nie jest najczęściej ciekawy. Co więcej, wszystko wydaje się w nim gorsze: bankomat nie działa, jedzenie jest niesmaczne, a knajpy za wcześnie zamykają. Dlatego apeluję: nie przenośmy Mokotowa do Kambodży!
Leave a Reply